Sam
Zbyt
oszołomiony by wydusić coś więcej niż „pomocy”,stałem i
patrzyłem na mojego brata i Imoen rozbieganym wzrokiem. Czułem,jak
krew Sary sączy się w coraz większych ilościach i doprowadzało
mnie to do szaleństwa,bo nie mogłem nic zrobić.
Całe
szczęście,że byłem w drodze na górę,gdy usłyszałem pisk.
Miałem złe przeczucie i przyspieszyłem kroku. Kiedy ujrzałem ją
opartą o ścianę z krwawiącą raną na brzuchu i bladą twarzą
oraz zamkniętymi oczyma,miałem wrażenie,że grunt usuwa mi się
spod nóg. Milion myśli na minutę przebiegło mi przez głowę.
Wśród nich dominowała najciemniejsza – że jest za późno i
przez mnie zginęła kolejna kobieta,którą kochałem. Promyk
nadziei rozjaśnił jednak moje myśli,gdy na dźwięk moich kroków
uniosła nieznacznie powieki i wyszeptała moje imię. Czym prędzej
wziąłem ją na ręce i uważając,by jej nie zranić,ruszyłem
biegiem przez korytarz.
– Cholera,połóż
ją tutaj,zaraz poszukam czegoś,żeby zatamować krwawienie! –
powiedział Dean i wybiegł z pomieszczenia.
Zrobiłem
więc to,o co prosił. Sarah jęknęła cicho gdy jej plecy opadły
na sofę.
– Hej,hej,Saro,jestem
tu. – mamrotałem gorączkowo – Wszystko będzie dobrze,trzymaj
się.
Ścisnąłem
jej pobladłą dłoń chcąc dodać tej pewności zarówno jej,jak i
sobie. Imoen stała jak wryta i wydawała się być myślami daleko
stąd.
Odgłos
szybkich kroków oznajmił przybycie Deana z bandażem.
– Mam.
Sammy,podnieś jej bluzkę,szybko!
Drżącymi
dłońmi odsunąłem mokry od krwi top i moim oczom ukazała się
paskudna rana. Dean obwiązał ją bandażem kilkoma szybkimi
ruchami. Odetchnął cicho.
– Weź
ją na ręce i jedziemy do szpitala.
– Nie
trzeba – odezwała się do tej pory skamieniała Imoen. Zbliżyła
się na kilka kroków i przysiadła obok Sary.
– Słucham?!
– wykrzyknąłem z niedowierzaniem.
– Przypomniałam
sobie nauki Castiela. Mogę ją uleczyć.
Popatrzyłem
na brata. Jego oczy rozszerzyły się ze strachu jeszcze bardziej.
Wiedziałem o czym myślał. Jeśli Imoen uleczy Sarę,straci część
ukradzionej łaski,która utrzymuje przy życiu ją i dziecko.
Wiedziałem,że w tej chwili byłem egoistą,ale było mi wszystko jedno,byle tylko Sarah przeżyła.
– Nie
Imo,jedziemy do szpitala,nie ma czasu.
– Właśnie
Dean! Ona może w każdej chwili umrzeć,więc nie mamy czasu na
jazdę. To zajmie tylko kilka sekund. Nic mi nie będzie.
Uśmiechnęła
się lekko,a mój brat zacisnął w odpowiedzi usta w wąską kreskę
i przymknął powieki. Wiedziałem,że myśli wewnątrz niego wrzą.
Zanim
zdążyliśmy cokolwiek jeszcze powiedzieć,Imoen położyła dłoń
na brzuchu Sary i zamknęła oczy. Błysnęło słabe światło i
anielica opadła na oparcie z westchnieniem.
– No
nie,tylko nie to – wymamrotał Dean łapiąc ją.
Pozwoliłem
Deanowi zająć się swoją dziewczyną,podczas gdy ja zająłem się
moją. Odwiązałem bandaż na brzuchu Sary i zauważyłem,że rana
nieco się zasklepiła,a na jej twarz zaczął powracać kolor. Krew
wciąż jednak sączyła się dość dużym strumieniem.
Spojrzałem
na brata,który usiłował ocucić nieprzytomną Imoen.
– Och
nie. No to teraz musimy jechać do szpitala podwójnie –
westchnąłem.
*
Na
oddział dotarli szybciej niż by mogli biorąc pod uwagę kodeks
drogowy. Na miejscu Winchesterowie rozdzielili się. Sam siedział
przed drzwiami do sali operacyjnej ściskając w dłoni pusty już
plastikowy kubek po kawie.
Sarah
została zawieziona od razu na salę i sądząc po przesuwających
się wskazówkach na tarczy zawieszonego nad drzwiami zegara,operacja
powinna lada moment się skończyć.
Wahadłowe
drzwi do sali otworzyły się i zza nich wyłonił się metalowy stół
pchany przez pielęgniarki,a na nim leżała nieprzytomna Sarah. Na
widok jej bladej twarzy Samowi ścisnął się żołądek.
– Hej,hej,hej,co
z nią? – spytał łysego,barczystego lekarza idącego tuż za
operacyjnym pochodem.
Mężczyzna
zdjął jednorazową maskę i popatrzył na Sama niechętnym
wzrokiem.
– To
pan jest ją tu przywiózł? To pan jest jej narzeczonym?
– Tak.
– Na
razie mogę tylko powiedzieć,że operacja się udała i pacjentka
miała sporo szczęścia. Gdyby rana była głębsza,mogłaby nie
przeżyć drogi do szpitala.
Sam
przełknął ślinę. Nieco się uspokoił,ale jednocześnie przeszył
go dreszcz. Gdyby Imo nie poświęciła swojego zdrowia i nie
zaleczyła trochę tej rany,zapewne teraz szalałby z rozpaczy. Miał
szczerą nadzieję,że z anielicą wszystko będzie dobrze.
– Mogę
ją zobaczyć?
– Za
jakąś godzinę powinna wybudzić się z narkozy. Do tej pory nikomu
nie wolno wchodzić na salę.
Sam
skinął tylko głową i odprowadził wzrokiem lekarza. Oszaleję
przez tą godzinę – pomyślał ciskając ze złością kubkiem
do kosza.
Wiedział,że
to przez Jessicę. Nikt inny nie mógłby wedrzeć się do bunkra
niepostrzeżenie. Zresztą kto żywy mógłby to być? Był zły na
siebie,że zlekceważył pośmiertną potęgę byłej dziewczyny.
Nigdy dotąd nie postępował tak lekkomyślnie z duchami.
Wystarczyło jednak,że tym duchem był ktoś wywołujący tak silne
emocje i tracił zdolność logicznego myślenia. Dosyć tego.
Przypomniał
sobie duchową postać Jessiki i gorączkowo powtarzał sobie,że to
nie była ona – nie ta dziewczyna,którą kochał i pragnął
poślubić,nie...
I
nagle przypomniały mu się jej słowa.
A
teraz go niszczysz chcąc dać tej suce coś,co należy do mnie!
Wszystko
ułożyło mu się w logiczną całość. Szybkim krokiem ruszył
przez korytarz. Pojedzie bunkra właśnie teraz i rozprawi się z
widmem przeszłości raz na zawsze.
Ale
najpierw odejdzie brata.
*
– Pani
Reynolds?
Doktor
Meyers wytrzeszczyła oczy ze zdumienia i przerwała skrobanie w
notatniku,gdy zobaczyła na korytarzu Deana i Imoen,która zdążyła
odzyskać przytomność,lecz była bardzo słaba. Kurczowo trzymała
się ubranej w pośpiechu koszuli Deana i zaciskała usta.
– Potrzebujemy
pomocy,pani doktor – wymamrotał Dean przez ściśnięte ze strachu
gardło i pogładził swoją ukochaną po plecach. – Ona...źle się
czuje,jest bardzo słaba i...
Urwał
sam nie wiedząc,jak wytłumaczyć fakt,że Imoen zużyła właśnie
znaczną część kradzionej łaski i pomoc medyczna nic tutaj nie
zdziała.
– Ale
nic nie rozumiem,przecież byliście państwo u mnie niedawno i była
okazem zdrowia...
– My
też w to nie wierzymy,ale stało się – urwał odsuwając od
siebie Imoen i wstając. Miał ochotę zacisnąć ręce na gardle tej
irytującej pseudo doktor,ale w porę zacisnął pięści i oparł
się tej pokusie.
Doktor
Meyers westchnęła otwierając do tej pory zaciśnięte usta.
– W
porządku,skoro tak – mruknęła – Proszę za mną. Aha,pan
zostaje.
Już
miał zamiar protestować,ale dodała:
– Pani
Reynolds już i tak źle się czuje. Nie ma powodu by dodatkowo
stresował ją pan swoją obecnością.
Imoen
rozchyliła usta,ale po chwili je zamknęła i skinęła głową.
Popatrzyła na Deana oczyma pozbawionymi blasku i ruszyła za Meyers
do gabinetu.
Dean
usiadł na twardej ławce i ukrył twarz w dłoniach.
Będzie
musiał jej powiedzieć. A kiedy już to zrobi,Imoen będzie
bardzo,ale to bardzo zła,a to nie wpłynie dobrze na dziecko.
Cholera,to wszystko jego wina!
Wzywający
jego imię głos brata oderwał go od skoczenia w przepaść pełną
ponurych myśli i całkowitego zatracenia się w poczuciu winy.
Uniósł głowę i zmarszczył brwi.
– Sammy?
Co tutaj robisz? Co z Sarą?
– Operacja
się udała,powinna obudzić się za godzinę. – zacisnął usta
postanawiając zachować dla siebie,że w głównej mierze to dzięki
Imoen. – Co z Imo?
– Nie
wiem,obudziła się,dopiero weszła do gabinetu,ale... – westchnął
przeczesują palcami włosy – Boję się,że nie będą umieli jej
pomóc.
Sam
zmarszczył czoło i skinął tylko głową. Wiedział,że słowa w
tej sytuacji są zbędne.
– Daj
mi Impalę – wypalił.
– Co?!
– Pojadę
do bunkra i załatwię Jessicę raz na zawsze. Zapłaci za to,co
zrobiła Sarze. No i Imo.
Dean
uniósł dłoń.
– Wow,czekaj.
Jak niby chcesz to zrobić?
– Już
wiem,co ją tu trzyma. – Wyjął z kieszeni pierścionek bez
pudełka – Nigdy nie zdążyłem jej go pokazać,ale musiała go
sama znaleźć. To miała na myśli mówiąc,że daję Sarze coś,co
należy do niej.
– Przywiązana
do przedmiotu. – mruknął – Ale czemu nie wylazła wcześniej?
– Nie
otwierałem pudełka aż do wczoraj. Dopiero wtedy musiała się
uwolnić.
Dean
pokiwał głową,lecz nagle znieruchomiał i spojrzał na brata
surowym spojrzeniem.
– Chwila
moment. Stary,dajesz lasce pierścionek,który był przeznaczony dla
twojej byłej? Boże,nawet ja nie byłbym taki głupi. – Starszy
Winchester przewrócił oczyma – Wiesz jak one biorą do siebie
takie sentymentalne pierdoły?
– Zrozumiałem,okej?
Dostałem nauczkę. Przeze mnie moja niedoszła narzeczona leży pod
narkozą po operacji,a twoja naraziła życie usiłując ją ratować!
Więc z łaski swojej daj mi te cholerne kluczyki,żebym mógł
zakończyć to raz na zawsze,żeby żadne z nas nie musiało więcej
bać się o życie w naszym własnym domu!
Sam
wyciągnął dłoń w kierunku brata łapiąc oddech. Dean,zaskoczony
wybuchem sięgnął do kieszeni i rzucił młodszemu Winchesterowi
klucze.
– Dzięki.
A teraz módl się,żebym miał rację.
*
Sam
Winchester zaparkował Chevroleta Impalę przed wejściem do bunkra
Ludzi Pisma. W świetle księżyca niekiedy wyłaniającego się zza
chmur twierdza wyglądała jak ponure zamczysko piętrzące się nad
bezkresnym morzem ciemności – niczym budynek żywcem wyjęty z
horroru mogący z pewnością wywołać przerażenie w przypadkowym
przechodniu.
Silnik
Impali umilkł czyniąc szaleńczo bijące serce Sama jedynym
dźwiękiem słyszalnym w okolicy. Wbrew pozorom,on nie bał się
przerażającej scenerii,nie bał się nawet czyhającego spotkania z
duchem. Pałał bowiem żądzą zemsty.
Uniósł
klapę bagażnika i uśmiechnął się pod nosem. Jak dobrze,że
zawsze zostawiali w nim część sprzętu na „czarną godzinę”
taką jak teraz.
Wydobył
strzelbę,sprawnie nabił ją solnymi pociskami i przewiesił przez
ramię a do ręki wziął kanister benzyny i zapałki.
W
bunkrze panowała całkowita ciemność potęgując dodatkowo
wrażenie emanujące na zewnątrz. Drżącymi rękoma sięgnął do
włączników świateł i zewsząd buchnęła jasność. Nie musiał
nawet wyjmować czytnika fal – wiedział,że Jess czai się gdzieś
niewidoczna dla ludzkich oczu i tylko czeka by wyjść z ukrycia z
tryumfalnym uśmiechem.
Zaskakująco
spokojnym krokiem podszedł więc do nieużywanego od dawna kominka i
przykląkł. Drewno ułożone w zgrabny stosik służące za
dekorację pokryte było grubą warstwą kurzu. Oblał je benzyną i
wydobył z kieszeni pierścionek. Zatrzymał na nim wzrok przez kilka
chwil i już miał go ułożyć między drewnem,kiedy usłyszał
szum.
– Sammy
– odezwała się zaskakująco miękkim głosem Jessica. Jakimś
cudem wyglądała mniej upiornie niż poprzednim razem. Wolno
zbliżała się w jego stronę.
– Dlaczego
to zrobiłaś,Jessico? – spytał siląc się na łagodny ton.
Grymas
wykrzywił jej niemalże ludzkie oblicze.
– Mówiłam
ci. Nie zamierzam odejść w ciemność,a ty wybrałeś ją,nie mnie.
– Sarah
nie ma z tym nic wspólnego. To sprawa między nami.
– Zraniłeś
mnie wybierając ją,więc dlaczego ja nie miałabym zranić ciebie?
Rozczarowałeś mnie. Myślałam,że naprawdę mnie kochasz i moja
śmierć tego nie zmieni.
– Kocham
cię! – powiedział głośniej. – Ale ty nie żyjesz,Jess! Musisz
się z tym pogodzić! Musisz pozwolić mi odejść!
– Nie!
– krzyknęła i rzuciła się w jego stronę w zabójczym tempie.
Wykonał unik w prawo i zdjął z ramienia strzelbę. Oddech mu
przyspieszył kiedy wycelował w mglistą postać i wystrzelił.
Kształt rozwiał się z sykiem i rzucił się z powrotem w kierunku
kominka. Wydobył z kieszeni zapalniczkę i usiłował ją odpalić.
– No
dalej,dalej – syknął ze złością do siebie.
Nagle
poczuł silne uderzenie w tył głowy i padł jak długi na
posadzkę,a zapalniczka potoczyła się po podłodze.
– Kłamałeś,Sam
– powiedziała z rozpaczą w głosie Jessica – Tyle lat w
kłamstwie! Ty nigdy mnie nie kochałeś! Gdyby tak było,nie
zachowywałbyś się w ten sposób.
Duch
Jessiki zbliżał się,a on wodził wzrokiem po pomieszczeniu
usiłując namierzyć broń.
Strzelba.
Leżała niedaleko. Tylko kilka kroków...
– Nie
jesteś już moim Samem. – stwierdziła z żalem. – Mój Sam
nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił. Jesteś łowcą. Nie możesz
się ożenić i mieć rodziny. Nie mogłeś tego zrobić ze mną i
nie zrobisz tego z nią. Prędzej czy później jedno z was umrze.
Może ona nawet już umarła?
– Każdy
kiedyś umrze. – skwitował ze spokojem Sam podnosząc się z
uniesionymi rękoma. Nie spuszczając wzroku z Jessiki zrobił krok w
bok. – Wiem,że Sarah może umrzeć przeze mnie,ale zdaje sobie
sprawę z zagrożenia. Ty nie zdawałaś. Byłaś bezbronna.
Myślisz,że nie obwiniam się za twoją śmierć?
Jessica
się zatrzymała i popatrzyła na niego z czymś,co przypominało
wahanie. Patrzyła na niego wyczekująco. Winchester przełknął
ślinę i kontynuował:
– Obwiniam
się,Jess. Codziennie. Byłaś moją największą miłością.
Kochałem cię bardziej niż...Sarę. Ja tylko próbuję poczuć znów
to,co czułem do ciebie,bo pogodziłem się z tym,że już więcej
cię nie zobaczę...ale nie mogę zapomnieć,że to przeze mnie.
Czuł,że
w oczach zabłysły mu łzy. Nieoczekiwanie zdał sobie sprawę,że
częściowo to prawda. I jeśli on w to wierzył,to Jessica tym
bardziej.
– Ale
ja tu jestem. Możesz mnie kochać dalej.
– W
tym sęk,Jessico,że nie mogę. Nie jesteś już dawną sobą.
Przykro mi. Musisz odejść.
Spodziewał
się,że rzuci się na niego,ale ona tylko stała i patrzyła na
niego ze smutkiem. Wykorzystał więc okazję i migiem schylił się
po strzelbę i wystrzelił. Duch zniknął,a on rzucił się w
kierunku zapalniczki i odpalił ją. Zawahał się przez moment
czując,że w oczach wzbierają mu łzy,lecz wreszcie zacisnął usta
i rzucił zapalniczkę wprost na stos drewna i patrzył,jak zajmuje
się ogniem.
– NIEEE!
– Jessica znów się zmaterializowała,ale nie mogła się ruszyć.
Płomienie ognia muskały już obiecany jej pierścionek.
– Kocham
cię Jessico – wyszeptał patrząc jak duch rozsypuje się na
kawałki w płomieniach – Zawsze będę. Mam nadzieję,że w ten
sposób i ty będziesz w końcu szczęśliwa.
Ostatni
krzyk przeciął powietrze i zapanowała cisza mącona tylko
trzaskami płonącego ognia. Sam opadł na kolana i ukrył twarz w
dłoniach usiłując zapanować nad szlochem.
*
Dean
nerwowo spoglądał na zegarek zawieszony na korytarzu. Minęła już
godzina i Sama wciąż nie było,a Sarah powinna niedługo się
obudzić i ktoś powinien przy niej być,tak jak przy Imoen. Stał
więc przy oknie wychodzącym na salę,na której leżała
nieprzytomna Sarah podłączona do różnych urządzeń i wariował z
niepokoju,także o brata. W końcu zazwyczaj polowali razem i jeden
mógł liczyć na pomoc drugiego,lecz teraz Sam był zdany tylko na
siebie...
Ach,do
cholery. Przecież Sam był nawet lepszym łowcą niż on. Z
pewnością uporał się z duchem Jessiki i niedługo tu będzie.
Niziutka
pielęgniarka z brązowymi włosami spiętymi w koński ogon wyszła
z sali i uśmiechnęła się do niego lekko.
– Jest
pan jej krewnym? – spytała nieco podejrzliwie – Zdawało mi
się,że był z nią ktoś inny.
– Tak,mój
brat,więc ona tak jakby jest moją krewną.
– No
dobrze. Obudziła się,jeśli pan chce,może ją odwiedzić. Byle nie
długo,proszę.
– Dziękuję.
– mruknął Dean w odpowiedzi i już chwytał za klamkę.
Na
odgłos kroków,Sarah zwróciła głowę w stronę drzwi. Oczy miała
rozszerzone,a spojrzenie kompletnie zdezorientowane.
– Dean?
– spytała cicho usiłując się podnieść,ale tylko wykrzywiła
się w grymasie bólu.
– Spokojnie.
– powiedział siadając na plastikowym krześle obok. – Jak się
czujesz?
– Jakby
przejechał po mnie walec. Gdzie jest Sam?
– Mam
nadzieję,że wkrótce tu będzie. Pamiętasz co się stało?
Sarah
zmarszczyła brwi i zamrugała kilka razy oczyma. W końcu jej czoło
wygładziło się i rozchyliła usta w bezgłośnym przerażeniu.
– Jessica
– wydusiła – To ona mnie zaatakowała. Nie wiem skąd
wytrzasnęła nóż,ja... – urwała biorąc głęboki oddech.
– Wyliżesz
się z tego. Imo na szczęście zdołała cię trochę uzdrowić.
Mówiąc
to zacisnął wargi tłumiąc w sobie nieuzasadnioną złość. Sarah
nie była niczemu winna,ale gdyby nie ona nie musiałby teraz wiercić
się na krześle czekając na moment,kiedy wróci jego brat i będzie
mógł wreszcie zobaczyć swoją ukochaną.
– Imo...
– powtórzyła Sarah i wydała z siebie stłumiony pisk,gdy wróciły
jej wspomnienia – Uzdrowiła mnie! Ale przecież nie ma swojej
łaski! Czy to ją nie...
– Jest
piętro wyżej – oznajmił niechętnie Dean.
– O
Boże,tak mi przykro! – westchnęła ciężko Sarah. – Nie
chciałam,żeby coś jej się stało przeze mnie!
– Na
razie wszystko z nią w porządku. Tylko jest trochę słaba. I nie
pytała nas o zdanie,po prostu to zrobiła.
– No
tak. Teraz wiem,dlaczego ją kochasz – skwitowała – Kiedy stąd
wyjdę,kupię jej taki zapas budyniu toffi,że wystarczy jej do końca
ciąży.
Dean
uśmiechnął się lekko,ale ciężko było mu zdobyć się na coś
więcej. W tej samej chwili dostrzegł jednak szybko poruszający się
kształt za szybą.
– Sarah!
Sam
wpadł do sali dysząc równie ciężko jak wtedy,gdy odnalazł ją
ranną. Przeczesał palcami włosy i podszedł do łóżka z
błyszczącymi oczyma.
Dean
szybko wstał wiedząc,że należy się ulotnić.
– To
ja pójdę już do Imo – oznajmił.
Przy
drzwiach posłał bratu przenikliwe spojrzenie,a on odpowiedział mu
nieznacznym skinieniem i starszy Winchester wyszedł.
*
– Co
miało oznaczać to skinienie? – spytała podejrzliwie Sarah gdy
Sam przy niej usiadł.
– To
nic – powiedział szybko dotykając jej wyciągniętej na kołdrze
dłoni i ściskając ją. – Cieszę się,że cię widzę.
– Ja
również – Blake uśmiechnęła się lekko i rumieniec wstąpił
na jej pobladłą twarz.
Zaraz
jednak spoważniała:
– Pamiętam
co się stało. I że Imo prawie poświęciła życie,żeby mnie
ratować.
– Taaa
– mruknął i przejechał dłońmi po twarzy – Saro,przepraszam.
To wszystko moja wina. Ale to już przeszłość. Jessica...przestała
istnieć.
– Co?
– Sarah zmarszczyła brwi. Serce zabiło jej z niepokoju o
Winchestera.
– To
pierścionek ją tu trzymał. – wyjaśnił przepraszającym tonem –
Zniszczyłem go.
Sarah
parsknęła i uniosła się nieco na poduszkach usiłując zamaskować
grymas bólu.
– Zaraz,zaraz.
Pierścionek,który chciałeś mi dać należał do Jessiki?
– Nie!
To znaczy...miał należeć...ale nigdy jej go nie dałem.
Młodszy
Winchester miał ochotę przyłożyć sam sobie za to wyznanie. Dean
miał rację. Nie powinien był dawać jej tego samego
pierścionka,ale teraz ma za swoje.
– No
cóż... – Sarah wypuściła głośno powietrze.
Nie
wiedziała co powiedzieć. W pewnym sensie czuła się zdradzona,a
już na pewno oszukana. Wciąż chciała za niego wyjść,ale
świadomość,że miałaby nosić pierścionek przeznaczony dla jego
pierwszej miłości sprawiła,że się wzdrygnęła.
Chciała
dodać coś jeszcze,lecz wtem do sali wparował ten sam barczysty
lekarz,który ją operował. Powiódł po nich pytającym wzrokiem i
odchrząknął.
– Wybaczcie
państwo,że przeszkadzam,ale mam wyniki badań.
– To
ja miałam jeszcze jakieś badania? – zdziwiła się Sarah.
– Tak,na
podstawie danych zebranych podczas operacji ustaliłem możliwe
powikłania w procesie rekonwalescencji – powiedział obdarzając
ją niechętnym spojrzeniem.
– No
to na co pan czeka? – spytał Sam czując wzbierający niepokój.
– Więc...
– Przewrócił na podkładce kilka kartek – Nie będę państwa
zasypywał medyczną terminologią,bo zapewne i tak państwu nic nie
powie. Nie ma żadnych objawów zakażenia,jednakże na ostateczną
diagnozę trzeba jeszcze poczekać. Właściwie wszystko powinno być
w porządku,ale...
Urwał
zaciskając usta i jeszcze raz przebiegając wzrokiem po wynikach.
– Jako,że
są państwo narzeczeństwem,ta wiadomość nie będzie wesoła. Otóż
rana była na tyle głęboka,że doszło do zranienia narządów
rozrodczych.
Sam
spojrzał ukradkiem na Sarę i poczuł,że krew odpływa mu z twarzy.
Przełknął ślinę i wydusił drżącym głosem:
– Czy
to znaczy,że...
– Są
bardzo małe szanse,że panna Blake kiedykolwiek zdoła zajść w
ciążę. Przykro mi.
Mimo
jego nieprzyjemnej postawy,jego słowa wydawały się szczere.
– Jak
małe są te szanse? – spytała zaskakująco spokojnym głosem.
– Prawdę
mówiąc,nikłe. Poza dniami płodnymi ta szansa jest równa zeru.
Ale i wtedy musi dopisać wyjątkowe szczęście.
Sam
pokiwał głową patrząc przed siebie niewidzącym wzrokiem.
Nie
zastanawiał się,czy w ogóle chciałby mieć kiedyś dzieci,nawet
biorąc pod uwagę fakt,że zamierzał ożenić się z Sarą. To była
zwyczajnie zbyt daleka przyszłość,a teraz oddalała się właściwie
poza jakikolwiek zasięg.
Spojrzał
na kamienne oblicze Sary i usiłował odgadnąć,co też siedzi jej w
głowie. Ona zaś uśmiechnęła się kącikiem ust i spojrzała mu
prosto w oczy.
– Cóż,na
razie jedno dziecko w rodzinie nam wystarczy – oznajmiła siląc
się na żartobliwy ton,jednak dało się w nim wyczuć nutę
nieszczerości.
Lekarz
odszedł pozostawiając w pomieszczeniu niezręczną ciszę.
– Saro...
– zaczął w końcu Sam chcąc tylko coś powiedzieć.
Ta
wiadomość podziałała na nią jak kubeł zimnej wody. Widok Imoen
uśmiechającej się na każdy ruch dziecka budził w niej zazdrość
wymieszaną z żalem. Przeżywała tą ciążę razem z nią,a od
czasu rozmowy z Tamarą żyła nadzieją,że i jej pewnego dnia się
uda. Ta nadzieja wyrywała ją z odmętów zwątpienia,w których
czasem się zatapiała. Teraz jednak prysła pozostawiając ją samą
w morzu smutku.
– W
porządku,Sam – oznajmiła unikając jego spojrzenia – Widocznie
tak już po prostu musi być.
– Nie,wcale
nie! Poprosimy Casa,na pewno może cię uleczyć.
– Nie
musi. Przecież mam szanse. – uśmiechnęła się z przekąsem –
Sam,spójrz na to z innej strony. My się do tego nie nadajemy.
Jesteśmy łowcami i zawsze będziemy. Oczywiście,że chcę zostać
twoją żoną,ale zawsze coś może nam grozić. A po co narażać na
to niewinne dziecko?
Wiedziała,co
chciał powiedzieć i przerwała mu:
– Ten
mały to co innego. Jest dziełem przypadku,ale to w połowie istota
nadprzyrodzona. Nie wiemy do czego będzie zdolny,ale jestem pewna,że
niełatwo będzie go wykorzystać przeciwko nam. A nasze przyszłe
dziecko...byłoby tylko człowiekiem. Nie zniosłabym jego
straty,więc może lepiej,że tak się stało.
Chociaż
głos miała spokojny,z każdym kolejnym słowem jej oczy coraz
bardziej wypełniały się łzami. Bez słowa więc przytulił ją i
pogładził po włosach,w które skapnęła jego pojedyncza łza.
*
Dean
dotarł na drugie piętro w momencie,gdy doktor Meyers wychodziła z
sali. Na jego widok uniosła brwi i przyspieszyła kroku.
– Co
z nią? – spytał ciężko łapiąc oddech.
Meyers
wydęła usta i pokręciła głową wprawiając w ruch proste blond
włosy,a następnie rozłożyła bezradnie ręce.
– Szczerze
mówiąc,nie mam pojęcia. Z badań wynika,że może to być zatrucie
ciążowe,jednak nie wiem jak mogło do tego dojść,bo przecież
badałam ją dzisiaj. – westchnęła i postukała palcem w
podkładkę spuszczając wzrok.
Zatrucie
ciążowe. Oczywiście czytał o nim podczas jednej z bezsennych nocy
spędzanych w Internecie. Była to dosyć poważna dolegliwość,której
nie należało ignorować,ale on wiedział,że to nie o to chodziło.
Przejechał
dłońmi po twarzy.
– Proszę
się nie martwić – zwróciła się do niego łagodnie dotykając
jego ramienia – Podałam jej leki,po których powinna poczuć się
lepiej. Zostanie jednak jeden dzień na obserwacji.
– A
co z dzieckiem?
– Och,no
tak,kolejna dziwna sprawa. Zdrowe. Zupełnie nic mu nie dolega. Pani
Reynolds ma naprawdę dziwny organizm – skwitowała.
Dean
uśmiechnął się sztucznie,wymruczał podziękowanie i nie czekając
na pozwolenie wszedł do sali. Imoen odziana w białą,szpitalną
koszulę,siedziała wsparta o ogromną poduszkę. Na jej twarz
powrócił kolor,a do oczu blask,co świadczyło o tym,że czuła się
już zdecydowanie lepiej.
Na
widok Deana uśmiechnęła się lekko.
– Cześć
– powiedziała wesoło.
– O,widzę,że
już lepiej się czujesz – oznajmił z ulgą opadając na krzesło.
Ujął jej dłoń w swoją i ścisnął.
– Przepraszam,że
zostawiłem cię tu samą,ale wiem,że jesteś silną dziewczynką i
dałaś sobie radę – mrugnął – A Sarah potrzebowała kogoś
podczas gdy Sam pojechał rozprawić się z morderczą eks dziewczyną
raz na zawsze.
– Udało
mu się?
Winchester
wzruszył ramionami.
– Myślę,że
tak. Kiedy tylko przyjechał,pognałem prosto do ciebie. Nie
zawracałem sobie głowy szczegółami.
– No
a co z Sarą? Myślałam,że całkowicie ją uzdrowię i będzie po
kłopocie. Nic nie rozumiem,przecież tak powinno być i ja nie
powinnam tu teraz leżeć!
Dean
przełknął ślinę i nagle cały zesztywniał. Serce zaczęło mu
szaleńczo bić ze stresu. Cholera,musi wreszcie powiedzieć jej
prawdę. Musi zmierzyć się z jej reakcją,która na pewno nie
będzie wesoła. Imoen na pewno się zdenerwuje,a to nie wpłynie
dobrze na dziecko,czy jest więc lepsze miejsce na podjęcie takiego
ryzyka niż szpital?
– Sarze
nic nie będzie. Zdążyłaś jej pomóc.
– Całe
szczęście – odetchnęła z ulgą. – Mam tylko nadzieję,że na
drugi raz nie zasłabnę.
– Nie
będzie drugiego razu – oznajmił zdecydowanie Dean i policzył w
myślach do trzech – Imo...nie możesz uratować w ten sposób
nikogo więcej.
– Dlaczego
Dean? Jestem pewna,że to chwilowe,moja łaska...
– To
nie jest twoja łaska – przerwał jej przymykając powieki. Gdy je
otworzył,zobaczył,że ukochana wpatruje się w niego z
konsternacją.
Podchwyciła
jego spojrzenie i w jej oczach pojawił się podejrzliwy błysk.
Zmarszczyła brwi i spytała wolno:
– O
czym ty mówisz?
– Jeszcze
nie zabiłem Roweny i nie odebrałem twojej łaski. To co masz w
sobie...należy do innego anioła.
Imoen
rozszerzyła oczy i nieomal się zachłysnęła słysząc jego słowa.
Rozchyliła wargi i błądziła wzrokiem dookoła. Wiedziała,co to
oznacza. Przecież ona sama została pozbawiona łaski w podobny
sposób. Gdyby nie Dean,to zapewne by zginęła. Zadrżała na
myśl,że on...
Położyła
sobie dłoń na brzuchu w obronnym geście i usiłowała zapanować
nad przyspieszonym oddechem.
– Czy
ty zabiłeś innego anioła? – spytała cicho,chociaż serce
zdające się być teraz w gardle podpowiadało,że znała już
odpowiedź.
– Tak
– odparł przez zaciśnięte wargi i ujął jej dłoń ściskając
ją mocno. – Tylko proszę,nie denerwuj się kochanie,w twoim
stanie nie możesz...
– Jak
mam się nie denerwować? – wyszarpnęła dłoń z jego uścisku –
Jak mam się nie denerwować,skoro nie szanujesz moich wyborów?
Powiedziałam ci,że nie możesz poświęcać dla mnie całego świata
za wszelką cenę a ty co zrobiłeś? Zabiłeś mojego niewinnego
krewnego,bo nie możesz się pogodzić z moją utratą!
– Kazałaś
mi też dopilnować,żeby się urodziło. Wtedy na
parkingu,pamiętasz? Byłaś umierająca,a dziecko jest jeszcze zbyt
małe,żeby się urodzić. Musiałem to zrobić. Tego właśnie
chciałaś.
– Powiedziałam,że
jestem gotowa zginąć. Ja,a nie niewinny anioł!
– Więc
przyjmij do wiadomości kochanie,że gdybym go nie zabił,to
zginęłabyś i ty,i dziecko!– odparł podniesionym tonem Dean.
Nagle poczuł,że ma dosyć tej dyskusji i musi ją odreagować.
Wstał
i w milczeniu skierował się do drzwi. Poprawiając kołnierz kurtki
odwrócił się i w jej stronę z wyciągniętym palcem.
– I
powiem ci jedno: Życie tego pierzastego dupka nic dla mnie nie
znaczyło i zabiłbym ich tysiące,jeśli dzięki temu miałbym
gwarancję,że przeżyjesz. Gówno mnie obchodzi,że był z twojego
gatunku. Kocham cię i to TWOJE życie liczy się dla mnie
najbardziej,nieważne co o tym sądzisz.
Po
ostatnim słowie odwrócił się i wyszedł trzaskając drzwiami nim
Imoen zdążyła w jakikolwiek sposób go zatrzymać.
Czuła,że
łzy napływają jej do oczu. Pierwszy raz w swoim ziemskim życiu
spotkała się z tak dziwnym i rozbudowanym uczuciem,jakiego
doświadczała w tej chwili. Cała była rozdygotana i zła,ale
jednocześnie pod tą powłoką kryła się fala przyjemnego ciepła.
Może
nie powinna była go tak osądzać? Wiedziała przecież,ile krwi w
życiu przelał i to niekoniecznie w szczytnym celu. Tego anioła nie
zabił dla kaprysu,tylko dla niej,w trosce o jej życie. A ona jak
gdyby nigdy nic miała mu to za złe.
Gdyby
mogła,pobiegłaby za nim,ale te urządzenia więziły ją w łóżku.
Na dodatek dziecko zaczęło wiercić się niespokojnie w jej brzuchu
jakby i ono wyrażało swoje niezadowolenie z powodu jej zachowania.
– Synek
tatusia – mruknęła z niezadowoleniem i westchnęła głośno
opadając na poduszkę. Po chwili przymknęła powieki i nie wiedząc kiedy zapadła w sen.
*
Dean
mknął przez korytarz z miną drapieżnika szykującego się do
zatopienia kłów w ofiarach,którymi z pewnością czuli się
lekarze i pacjenci krzyżujący się z nim przez nieuwagę wzrokiem
Schodzili mu z drogi aż wreszcie Winchester znalazł się poza
obrotowymi drzwiami.
Była
ciemna noc,która lada moment miała ustąpić,aby przerodzić się w
jasny poranek zwiastujący nadejście nowego dnia. Ale póki co,Dean
zaczerpnął głęboko w płuca ostrego,nocnego powietrza w
nadziei,że chociaż nieco zdoła się uspokoić. Wypuściwszy
je,ruszył w kierunku słabo oświetlonego parkingu na spotkanie ze
swoją dziecinką. Lakier Impali błyszczał w świetle księżyca
niekiedy łaskawie wychylającego się zza chmur.
– Cześć,kochana
– mruknął. – Długo mnie nie było,co?
Oparł
dłonie o maskę i schylił głowę między ramiona. Policzył do
dziesięciu i podniósł ją z powrotem. Napięcie opadło tylko
trochę.
Nie
spodziewał się tak gwałtownej reakcji ze strony Imoen,chociaż nie
raz już przekonał się,że anielica potrafi postawić na swoim.
Owszem,nie liczył też,że ze spokojem przyjmie fakt,że zwyczajnie
ją okłamał. Człowiek czy nie,żadna żyjąca istota nie lubi być
okłamywana,nawet w najczystszej intencji.
Pierwszy
raz też,odkąd nabrał do niej zaufania,a co za tym idzie,obdarzył
uczuciem,otwarcie stracił panowanie nad sobą w jej obecności. Miał
przyspieszony oddech i serce walące znacznie szybciej niż powinno.
Ten fakt dodatkowo go przygnębił. Imoen nie była niczemu winna,to
on niejako wyżył się na niej uwalniając tłumione wyrzuty
sumienia w formie krzyku. Nie mogło tak być. Wróci i natychmiast
ją przeprosi.
Już
miał zamiar zawrócić,kiedy nagle rozdzwonił się jego telefon.
– No
bez jaj,o tej porze? – mruknął przeszukując kieszenie ze
zmarszczonymi brwiami.
– Dobry
wieczór,Wiewiórze – odezwał się fałszywie wesołym głosem
Crowley.
– Wyjdź
czasem na zewnątrz Crowley. Jest środek nocy. Ludzie o tej porze
śpią.
– Ty
nie – stwierdził z tryumfem.
– Do
rzeczy.
– Myślę,że
mam dobrą wiadomość dla ciebie i dla wiewiór mamy.
– Tak,wiem
wszystko. Swoją drogą,zamierzałeś mnie zaprosić na baby shower?
– Skąd
wiesz? – warknął Dean.
– To
nieważne. Rzecz w tym,że mam rozwiązanie naszych problemów. Udało
mi się namierzyć Rowenę. Za chwilę wyślę ci adres. Tylko trzeba
działać natychmiast,bo nie wiem kiedy znowu nadarzy się okazja. To
jak? Piszesz się,czy masz już zaplanowane kupno wyprawki?
– Zakończmy
to – odparł bez zastanowienia Dean.
– Świetnie.
Wysyłam adres. Oczekuję cię z Łosiem tak szybko,jak to możliwe.
Chwilę
po zakończeniu rozmowy,telefon Deana zawibrował pokazując
wiadomość z adresem. Szybko obliczył w myślach trasę. Powinien
być na miejscu o świcie.
– Kofeino,dzięki
że istniejesz – westchnął kierując się w stronę szpitala aby
zrobić zapas kawy i ściągnąć Sammy'ego.
Napełniając
drugi kubek,nagle zesztywniał. Sam powinien być teraz przy Sarze,a
poza tym dopiero zakończył polowanie na swoją przeszłość.
Chciał też pójść najpierw do Imoen,ale nie było czasu do
stracenia. Kiedy wróci,odda jej właściwą łaskę,przeprosi i
wszystko będzie dobrze. Wolał jednak nie iść zupełnie sam.
Wydobył
z kieszeni telefon i wybrał numer. Po kilku sygnałach usłyszał
znany,głęboki głos.
– Cześć
Cas. Ile zajęłaby ci podróż do Iowa?
------------------------------------------------------
Niech mi ktoś strzeli w łeb za ten rozdział,chyba najgorszy jaki napisałam,bo nie chce mi się sprawdzać,czy jest jakiś gorszy :/ Inaczej widziałam pokonanie Jess,ale jak na złość zawsze mam natchnienie przed pójściem spać,kiedy nie chce mi się już zapisać pomysłu. Rozmowa Deana z Imo też miała być nieco inna,ech przepraszam,nie umiałam wykrzesać z siebie nic więcej. Moniko,miał być dla Ciebie i dlatego podwójnie przepraszam :c Jedyne co mi w nim pasuje,to mała drobnostka,która okaże się przydatna w następnej części.
Kolejny rozdział będzie lepszy,obiecuję,za jednym razem napisałam połowę!
Mykam na leżaczek dalej się opalać,bo słońce pali niemiłosiernie.
Pozdrawiam!
Mykam na leżaczek dalej się opalać,bo słońce pali niemiłosiernie.
Pozdrawiam!